Kolejny raz wyruszamy do Afryki – do Namibii, która w przeszłości była znana jako Niemiecka Afryka Południowo Zachodnia. Dzisiaj to niepodległe (od 21.03.1990 r.) państwo, ponad 2,5-krotnie większe od Polski.

Poza stolicą próżno jednak szukać w kraju o populacji zaledwie dwóch milionów ludzi, podobieństw do europejskich aglomeracji. Wszystko jest inne. Stolica w kolonialnym stylu powitała nas smogiem nad miastem, którego nigdy byśmy się nie spodziewali. Zjawisko to spowodował wielotygodniowy pożar, trawiący ogromne przestrzenie kraju. Nikt nie jest w stanie go ugasić, chroni się tylko miasta na ich obrzeżach, aby ogień ich nie strawił. Każdy Namibijczyk modli się teraz o deszcz. Choć parę godzin, które przerwałoby wszechobecną suszę. Nas to na razie nie przeraża, u nas jesienne deszcze to prawie codzienność. Po zapakowaniu naszych ulubionych Toyot udaliśmy się na zakupy, aby zaopatrzyć się w prowiant i napoje na najbliższych kilka dni. Nasze Hiluxy zaczęły nagle przypominać juczne woły. Każde wolne miejsce zostało wykorzystane, zapełnione i mogliśmy wyruszyć w podróż na najstarszą pustynię świata. Namib może się poszczycić nie tylko wiekiem, ale także najwyższymi wydmami na świecie. Robią piorunujące wrażenie. Stopniowo mijane przez nas skalne formacje stają się sypkie i krajobraz zmienia się. Góry, które wypiętrzyły się miliony lat temu w wyniku erozji i ścierania się płyt tektonicznych teraz są wydmami z czerwonego piasku, o każdej porze dnia ich kolor jest inny. W zależności od położenia słońca i chmur raz są czarne raz szare lub czerwone czy pomarańczowe.

Każdy z nas widzi w nich inne obiekty geometryczne albo zwierzęta, czasem postacie filmów lub kreskówek. Są potężne i przytłaczające, niepodzielnie panują nad okolicą. Wszechobecny piasek jak okiem sięgnąć. Nawet na krótki godzinny spacer zabieramy po butelce wody, dzięki temu nasze umysły zachowują zdrowy rozsądek. Te piaskowe góry budzą prawdziwy respekt wśród kruchych ludzkich istot.

Wchodzimy na Dune 45 – najsłynniejszą piaszczystą wydmę świata, aby podziwiać niewiarygodną grę świateł i cienia, kiedy wraz ze wschodem słońca olbrzymie czerwone wydmy Sossusvlei budzą się ze snu. Jest to również okazja do wypatrzenia majestatycznych oryksów, a także szakali czy strusi.
Po wschodzie słońca udajemy się do „martwego bagna”. ”Dead Vlei” to najbardziej osobliwy zakątek Parku Narodowego Namib-Naukluft. Kiedyś było tu jezioro, jednak gdy wyschło, specyficzny klimat tego miejsca sprawił, że akacje rosnące tu skamieniały.
Jest to surrealistyczne miejsce, gdzie biel olbrzymiej połaci soli kontrastuje z czerwienią otaczających wydm i czernią wyschniętych drzew. Czas na sesję zdjęciową w tym niezwykłym otoczeniu. Następnie wspinamy się na wydmę Sossusvlei – to właśnie jej swoją nazwę zawdzięcza cała dolina.

Zbiegamy z wydmy w dolinę martwych drzew, aby upamiętnić na zdjęciu nasz zwariowany pomysł. To doskonały plener filmowy. Zgodnie z tą myślą oblatujemy całą okolice dronem z kamerą 4K, aby po montażu filmu przyjąć kolejnych wyznawców do swojego filmowego „Kościoła Wysokich Rozdzielczości”. To będzie hit! Z wydm zeszliśmy zmęczeni i szczęśliwi zarazem, że zaraz odpalimy klimatyzację w Toyotach. Lodówka w aucie to wspaniały wynalazek, szczególnie jak jest w środku zimny bronek. Camping w Sesriem jest bramą do rezerwatu Namib – Naukluft. Wieczorem po rozbiciu namiotów rozpoczęliśmy rytualne pieczenie namibijskiej wołowiny. Dwutygodniowa uczta rozpoczęła się. Tutaj ludzie dowiadują się jak powinno smakować krwiste mięso, i że argentyńska wołowina ma godnego konkurenta. Teren campingu jest ogromny i niczym nie ogrodzony. Czekamy na pierwsze interakcje ze zwierzakami. Oryxy i Springboki to stali bywalcy tego campingu. W drodze pod prysznic Ania i Iwona nieświadomie weszły na kolację do salonu Oryxa, który który skubał trawę na pobliskim zielonym skwerku. Nie potrafimy ocenić kto był bardziej zdziwiony całym zajściem. W jednej chwili antylopa wystrzeliła jak sprężyna przez murek odgradzający palenisko prosto w stronę dziewczyn. Zanim zareagowały zwierzę już było pięć metrów od Nich. Reszta wieczoru przebiegła na podglądaniu nocnego życia dookoła naszego obozowiska. Wszyscy podziwiali afrykańskie niebo pełne gwiazd, a dla tych którzy pierwszy raz spędzali noc na południowej półkuli globu szukanie Krzyża Południa było nie lada gratką. W nocy usłyszeliśmy jeszcze ujadanie hien, które na nasze szczęście nie wpadły się przywitać z intruzami. Kilka lat temu turyści z Niemiec mieli więcej szczęścia. Dwie brunatne hieny wpadły do nich na kolację:-) Rano wszyscy zgodnie ocenili pierwszą noc jako udaną i spokojną. Po złożeniu obozu ruszyliśmy na północ w kierunku Oceanu Atlantyckiego przekraczając ponownie zwrotnik Koziorożca.

Parę godzin jazdy i wiecznie zmieniający się krajobraz powodują lekkie zmęczenie. Mało kto jest jednak w stanie spać. Za daleko jechaliśmy, żeby teraz coś przegapić. Każda chwila, każdy przejechany kilometr jest przygodą, przygodą życia. Raz skaliste góry z grzbietami przypominającymi dinozaury raz popękane sawanny, wyschnięte od palącego słońca. Co pół godziny inna kraina. Taka jest Namibia, która zaskakuje swą różnorodnością krajobrazu. To nieprzebyte przestrzenie i niezdobyte góry, których jest tutaj tak dużo, że nie sposób je zliczyć, a co dopiero wejść na nie. Dojazd nad Ocean zabrał nam połowę dnia. Cel na dziś to Swakopmund. To drugie w kolejności miasto Namibii, o którym mówi się, że jest spełnieniem marzeń wszystkich emerytów. Nam jednak daleko do odpoczynku i emerytury. Z samochodów przesiadamy się na quady, aby porównać wydmy z pustyni Namib do tych w okolicach Swakop. Są może niższe i nie tak czerwone, ale próby podjazdu pod większość z nich i tak spełzły na niczym. Z każdym kilometrem przejechanym po piasku czujemy się pewniej. U większości uczestników kiełkuje powoli żyłka rajdowca. Szybciej, dalej, wyżej, frajda z jazdy czterokołowcem po wydmach da się porównać do tej chwili, kiedy to pierwszy raz jechaliśmy rowerem i co sił w nogach każdy gnał przed siebie, byle dalej i dalej. Odjechaliśmy sporo kilometrów od miasta. Gdyby teraz kierujący grupą zniknął to mielibyśmy niemały kłopot ze znalezieniem drogi powrotnej. Gdy wjechaliśmy na jedno z najwyższych okolicznych wzniesień zarządzono przerwę na sporty bardzo przypominające nasze „z górki na pazurki”, z tą jednak różnicą, że śniegu jak na lekarstwo. Duży kawał dykty wystarczy. Kładziemy się na nim głową w dół podnosząc przednią część piaskowego bobsleja do góry. Ktoś popycha nasze nogi i nagle pędzimy w dół z coraz większą prędkością. Co za jazda! Prędkość jest naprawdę imponująca! Po zatrzymaniu adrenalina daje sygnał do oszołomionego mózgu: Jeszcze raz! Chwytamy dyktę pod pachę i zaczynamy mozolną wspinaczkę w nadziei, że znajdziemy jeszcze większą wydmę. Podczas drogi pod górę oglądamy pustynną olimpiadę z udziałem reszty uczestników wyprawy. Każdy po zaliczeniu trzech zjazdów nie może nabrać powietrza w płuca. Dość!

Pół litra na głowę – wody oczywiście- i z powrotem na quada! Teraz grupa porusza się szybciej, niczym starzy wyjadacze. W drodze powrotnej przewodnik serwuje nam coraz wyższe zjazdy po piasku. Nagle jeden z quadów leci w powietrzu. Oli nie poniosła ułańska fantazja tylko kask na jej głowie przesunął się uniemożliwiając widok do przodu. Zamiast hamować przed zjazdem dodała jeszcze gazu i poszybowała z siedmiometrowej skarpy, niczym nasz orzeł z Wisły. Wyjście z progu było imponujące. Lądowanie także, lekko poobijana jakimś cudem utrzymała się w siodle i nic strasznego jej się nie stało. Ola potrzebowała kilku minut, żeby ochłonąć. Nasz przewodnik trochę więcej. W trakcie jej lotu zmówił chyba wszystkie modlitwy jakie znał i myślę, że dalej nie wie, jak to się stało. Z całą pewnością jest już zagorzałym fanem Polskich skoczków. Ważne, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Pełni wrażeń pofolgowaliśmy sobie wieczorem jedząc owoce morza i popijając południowoafrykańskie wino. Opowieściom przy ognisku nie było końca. Nowy dzień zapowiadał kolejne atrakcje. Jedziemy do Walvis Bay na rejs po Atlantyku. Po drodze mijamy lokalnych biegaczy zmagających się na dystansie maratońskim wzdłuż wybrzeża. Ku naszemu zdziwieniu wielu z nich biegnie bez obuwia lub w samych skarpetkach. To naprawdę robi wrażenie porównując nasze truchtanie w drogich żelowanych adidasach. Wiedząc ile trzeba wysiłku do osiągniecia takiego dystansu nagrodzilibyśmy wszystkich bez wyjątku. Jesteśmy w porcie. Czterdziestopięciostopowy stalowy katamaran budzi zaufanie. Już po paru minutach na pokładzie ląduje ogromny pelikan. Nic nie robiąc sobie z naszego towarzystwa przechadza się po pokładzie w kierunku uchatki, która wskoczyła na drugi pływak katamaranu. Odebrało nam oddech. Z wrażenia większość z nas zapomniała o robieniu zdjęć. Mało kto otarł się w życiu o kotika afrykańskiego, który wpadł na pokład poczęstować się rybą. Dodatkową atrakcją rejsu jest podziwianie ogromnych trawelerów, drobnicowców, kontenerowców czy statków do poszukiwania ropy pod dnem oceanu stojących „na kotwicy” w celu przeprowadzenia niezbędnych napraw.

Wisienką na torcie jest Angolska platforma wiertnicza, która od paru miesięcy dokuje w okolicy. Naszymi towarzyszami w tej podróży są delfiny, które wystrzeliwują spod wody niczym torpedy wprost pod pływaki naszej łodzi, chlapiąc nas przy okazji słoną wodą Atlantyku. Na koniec rejsu poczęstunek złożony ze skarbów oceanu. Ostrygi, ryby, krewetki oczywiście w towarzystwie musującego białego południowoafrykańskiego wina. Bąbelki i ostrygi pasują do siebie wspaniale. Dalej podróżujemy drogą wzdłuż oceanu na północ w stronę wybrzeża szkieletów. Warto wspomnieć o idealnej nawierzchni. Żadnego asfaltu, tylko ubity rozwalcowany rodzimy grunt. Sekret płaskiej powierzchni wiąże się z oceanem. Rozwikłaliśmy już go w trakcie wcześniejszych pobytów w Namibii. Zapuszczając się kiedyś Land Cruiserem 79 na „harce” po plaży wzdłuż wybrzeża zaobserwowaliśmy jak auta podobne do szambiarek tankują wodę wprost z oceanu. Po co komu słona woda? Okazało się, że to afrykańscy drogowcy polewają wodą wyrównaną jezdnię, ona odparowuje a sól zatyka wszelkie nierówności w drodze. Metoda tania, ekologiczna i bardzo skuteczna. Wybrzeżem Namibii można by się poruszać na rolkach. Nasi drogowcy byliby równie zaskoczeni jak zimą w Polsce.
Opuszczając Swakopmund zostawiamy tę bardziej komercyjną część Namibii. Teraz czas na dziki interior i prawdziwą afrykańską przygodę !

Wjeżdżamy do Cape Cross. To jedna z największych na świecie kolonii Kotików Afrykańskich. Już widzieliśmy pojedyncze sztuki podczas rejsu, ale tutaj jest ich dziesiątki tysięcy w jednym miejscu. Hałas jaki wydają przypomina wielotysięczne stado kóz, a zapach jaki obezwładnia nasze nozdrza to mieszanka moczu, ryb, potu, tranu, łoju, odchodów, padliny, resztek zepsutego jedzenia pomieszanego z bryzą słonego oceanu. Potrzebujemy czasu na aklimatyzację. Niektórzy bezskutecznie osłaniają nosy chustkami. Po paru minutach już chodzimy wśród stad uchatek fotografując ich życie codzienne. Kotiki jedzą, walczą ze sobą, matki karmią w tym czasie młode. Ptaki wyjadają wnętrzności młodych osobników, które nie podołały trudom tego świata. Wielki krąg życia zatacza koło na naszych oczach. W okolicach dziesiątego grudnia przypadnie tu kulminacja wylęgu kotików, i cały cylk zacznie się od początku. Obserwujemy podobieństwa ze światem ludzi, z tą jednak różnicą, że nie ma tu miejsca na bezsensowne okrucieństwo. To tylko wola przetrwania zmusza te istoty do takich zachowań. Nie ma chęci gromadzenia dóbr kosztem innych słabszych osobników. Duża nauka płynie z obserwacji świata zwierząt, a nazywanie bezwzględnych ludzi „zwierzętami” wydaje się być często sporym nadużyciem.

Żegnamy się z oceanem. Kierujemy się do Ugap Rhino Camp w korycie rzeki Ugap. Krajobraz zmienia się z każdym przejechanym kilometrem. Sceneria księżycowa, upał staje się nie do zniesienia. Zarządzamy przystanek na podziwianie drzew. Jakich drzew? Pytają ludzie przez radio, przeceż tu nic nie rośnie poza tymi listkami na glebie przypominającymi Agawę. To Welwiczja Mirabilis. Te drzewa rosną pod ziemią do 20 metrów w dół. Tubylcy mówią o niej n’Tumbo, co w języku polskim oznacza mniej więcej tyle, co „cebula pustyni”. Kiedyś ludzie jedli jej liście. Dzisiaj jest pokarmem nosorożców Najstarsze ponad dwumetrowe mają ponad dwa tysiące lat. Ekipa z niedowierzaniem ogląda niezwykłości przyrody. Te niesamowite drzewa występują tylko tutaj na północy Namibii i na południu Angoli w tym właśnie regionie, a my mamy przywilej podziwiania ich. Końcówka dzisiejszej trasy to mozolny zjazd na reduktorze w koryto rzeki Ugap. Jest wąsko ostre jak brzytwa kamienie głaszczą nasze opony. Ciekaw jestem na kogo wypadnie i kiedy wymiana pierwszej przeciętej opony. To tutaj chleb powszedni każdego offroadowca. Dotarliśmy pół godziny przed zachodem słońca, co pozwoliło wszystkim na zorientowanie w terenie obozowiska. Są prysznice zawołały spragnione kąpieli dziewczyny. Ten upragniony luksus, ogrodzony parawanem z trzciny okazał się wiaderkiem podwieszonym na gałęzi drzewa. W dnie wiadra był zawór ogrodowy, którym można było dozować wodę. Zanim jednak poleciała trzeba było to wiadro napełnić i z powrotem podwiesić pod gałąź. Gdy ktoś miał ochotę na gorącą kąpiel musiał najpierw rozpalić ognisko pod dwustulitrową beczką po ropie, w której woda podgrzewała się. Dalej wszystko już było proste. Z beczki do wiaderka potem do drugiego wiaderka czyli do prysznica i hops pod prysznic. Ten prysznic to dar niebios po tak ciężkim dniu. Na kolację znowu wołowina i świeże warzywa. Produkty o niezakłóconym przez naukowców łańcuchu DNA robią na nas duże wrażenie. Jedzenie w Afryce jest świetne.

Rano składamy prędko obóz i po obfitym śniadaniu ruszamy w górę wyschniętego koryta rzeki. Hasło poranka brzmi: Reduktory zostają, a może przyda się i blokada dyferencjału. Pojedziemy – zobaczymy. Pierwsze podjazdy są mokre i strome, więc próbuję pokazywać trasę przejazdu biegając z auta do auta. Zabiera to sporo cennego czasu, ale bezpieczeństwo najważniejsze. Wszyscy radzą sobie świetnie. Z każdą nową przeprawą nowicjusze coraz mocniej ufają w możliwości terenowe naszych Toyot. Dobre dwie godziny drapiemy się korytem rzeki Ugap. Już niedługo koniec pory suchej, gdy zaczną padać deszcze, trasa ta stanie się nieprzejezdna. Strach pomyśleć co by było, gdyby nagle przyszła z góry woda. Po pokonaniu kanionu zatrzymujemy się na pamiątkowe grupowe zdjęcie. Wszyscy potrzebujemy krótkiej przerwy. Dalsza trasa jest już łatwiejsza i następne kilometry pokonujemy bardzo sprawnie. Musimy dojechać do rzeki Aba Huab. Pokonujemy parę trudniejszych zjazdów przedzierając się przez krainę zwaną Damaraland. Przed Aba Huab Camp zatrzymujemy się przy sklepie spożywczym w pobliskiej wiosce. Jak to zwykle w tych stronach bywa, sklep okazał się również barem i dyskoteką, więc tanecznym krokiem nabywamy orzeźwiające napoje. Przeciskając ręce przez stalowe kraty po kolei palcami wskazujemy sprzedawczyni, co chcemy kupić w jej wspaniałym sklepie. Pojęcie handlu znajduje tu zupełnie nowy wymiar. Trudno, co kraj to obyczaj. Tubylcy w miły sposób sprzedają nam dodatkową aktywność na dzisiejsze popołudnie, czyli podziwianie stada dzikich słoni w korycie rzeki Aba Huab. Dla nas to fascynujące zwierzęta, dla ludu Damara jeden z największych wrogów plądrujących wioskę kilka razy w roku. Gdy słonie przychodzą do wioski plemię ucieka czym prędzej w okoliczne góry. Nie mają żadnych szans z olbrzymami, które wyczują jedzenie. Zwabione zapachami cytrusów plądrują uprawy i niszczą domostwa, dla których są w stanie nawet zabić człowieka. To spory problem i nie ma tu chyba rodziny, która nie została drastycznie doświadczona przez słonie. Po około godzinie spędzonej na podglądaniu codziennych rytuałów słoniowej rodziny wracamy na miejsce naszego dzisiejszego noclegu. Na campingu idzie sprawnie. W parę minut rozbijamy namioty i jeszcze mamy trochę czasu na podziwianie zachodu słońca z pobliskiej góry. Jak zawsze wspólna fotka przypieczętowała kolejny dzień wrażeń. Pierwszy przystanek następnego dnia to żyjące muzeum ludu Damara – najstarszego ludu Namibii. Ich kultura to pomieszanie archaicznych metod zbieracko – łowieckich wraz z wypasem bydła, kóz i owiec. Luźne struktury społeczne spowodowały, że Damara nie byli się w stanie obronić przed agresją kolonizatorów Namibii. Była to bezpośrednia przyczyna wymierania ich kultury. Wchodzimy do wioski, gdzie doświadczamy tradycji i obrzędów Damara w formie, jaka nie istnieje nigdzie indziej w Namibii i na świecie. Po zwiedzeniu tradycyjnej wioski udajemy się na krótki spacer po buszu, aby dowiedzieć się więcej o roślinach wykorzystywanych przez Damara, a także metodach polowania, zakładania pułapek czy poszukiwania wody. Z całą pewnością ci ludzie wiedzą, jak tu przetrwać. Są doskonale przystosowani i posiadają ogromną wiedzę o otaczającym ich świecie. Z dnia na dzień poranki są cieplejsze, temperatura rośnie szybko by przed południem dochodzić już do czterdziestu stopni. Afrykańskie czterdzieści jest nieporównywalne z naszą temperaturą. Zatrzymujemy się w okolicznym miejscu kultu ludu Damara. Oglądamy ryty naskalne. Stworzone zostały przez pierwszych artystów około dwa tysiące lat temu. Petroglify przedstawiają wizerunki zwierząt, a także pierwsze prymitywne mapy regionu z naniesionym znakiem wody. Jesteśmy zaskoczeni faktem, że podobnym okręgiem z kropką w środku oznaczali wodę także Aborygeni oddaleni od tego miejsca o wiele tysięcy kilometrów. Upał doskwiera nam strasznie. Nie wszyscy jeszcze przyzwyczaili się do afrykańskiej wiosny. 40 stopni w palącym słońcu wypala naszą chęć dalszego spaceru. Niektórzy lekko zaróżowieni i spoceni dają pierwsze oznaki udaru słonecznego. Po dotarciu do samochodów najbardziej pożądanym towarem na świecie jest woda. Smakuje jak nigdy przedtem.

Następny dzień dla odmiany zaczęliśmy od jazdy samochodem. Kto chętny na off-road? Wszyscy, to super. Jedziemy do następnej rzeki? Dobra, lekko nie będzie, sami chcieliście. Piasek jest wszędzie. Koła mielą w miejscu tony tej sypkiej masy niczym potężne młyny. Auta mozolnie przesuwają się w górę wyschniętej Hoanib River. W trakcie jazdy obserwujemy coraz świeższe odchody słoni na naszej drodze. Jest pewne, że w górze rzeki je spotkamy. Są! Stado majestatycznych olbrzymów ostrzegawczo ryczy na nasz widok. Igor przez radyjko zakazuje zatrzymywania się. To niebezpieczne w korycie rzeki. Jest grząsko i możemy mieć problemy z szybkim oddaleniem się w razie potrzeby. Jeden ze słoni decyduje się jednak zapozować i Iwonie udaje się sfotografować olbrzyma, który stoi na tylnych kończynach a trąbą sięga niedostępnych z dołu zielonych listków na drzewie. Ułamek sekundy, ten czas to miejsce i zdjęcie konkursowe gotowe. Po drodze zastanawiam się, jak będzie w górze rzeki.

To tutaj dwa lata temu rzeka nas odcięła. Zatrzymaliśmy się na nocleg w bezpiecznym, opuszczonym wiele lat temu obozie. W nocy przy ognisku studiowaliśmy mapę i oglądaliśmy potężną burzę z piorunami, która szalała dziesiątki kilometrów dalej w górach. Nad ranem obudził nas hałas rwącej wody. Rzeka z małego strumyka za kostki o szerokości ośmiu metrów urosła nagle sześciokrotnie a jej nurt uniemożliwiał nawet przekroczenie jej pieszo. W legendarnym „Duris Camp” spędziliśmy wiele godzin na budowaniu przeprawy, aby przekroczyć rzekę. Kończyła nam się woda pitna, więc trzeba było filtrować i gotować techniczne resztki. Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, ale nikt nie był głodny. To dopiero paradoks być spragnionym gdy obok szaleje rzeka. Hoanib River niosła tony brunatnego szlamu z górskich pastwisk i mało kto nazwałby tę ciecz wodą. Z całą pewnością nie nadawała się do picia. Po całym dniu szykowania przeprawy wreszcie poziom wody spadał i zdecydowaliśmy się na przeprawę. Udało się. Dostaliśmy cenną lekcję. Praca, jaką wtedy wykonaliśmy na zawsze wpoiła nam szacunek do nieprzewidywalnej Afrykańskiej pogody. Dzisiaj pewnie wielu z naszych klientów zastanawia się, dlaczego tak ich męczymy z zakupami pitnej wody. W Afryce woda to podstawa. Wielokrotnie przekonaliśmy się, jak łatwo można tu wpaść w tarapaty. Awaria samochodu lub utknięcie w ciężkim terenie mogą dużo kosztować. Podstawa bezpiecznej podróży w trudnym terenie to jazda na minimum dwa auta. Mamy wówczas wsparcie w razie sytuacji kryzysowej.

Dzisiaj dla naszej grupy rzeka jest łaskawa. Docieramy na opuszczony camping „Elephant Song” i zakładamy obóz w tym samym miejscu, gdzie kiedyś walczyliśmy ze sprzętem i przyrodą. Wieczorem przy ognisku czas znowu upływa na afrykańskich opowieściach. Gramy też w „kalambury” i w „mafię”. Uczestnicy tracą wszelkie hamulce w wymyślaniu i pokazywaniu haseł. Grupa integruje się bardzo mocno. Nasza koleżanka, Pani psycholog rozbija bank pokazując nam hasło z filmu „Borat”. Po próbie naciągnięcia stringów na ramiona śmialiśmy się do łez. Dobrze, że nikt tego nie fotografował. Mogłoby to zakłócić przebieg kariery lekarskiej. Następnego dnia wstajemy w doskonałych humorach i ruszamy w stronę Sesfontein. Co jakiś czas przez radio ktoś przypomina zabawy z ubiegłego wieczoru.

W luźnej atmosferze podróżujemy do Purros. Od najbliższej cywilizacji jego mieszkańców dzieli około dwieście kilometrów. Są samowystarczalni. Mają stację benzynową, w której zawsze zamawiamy około trzysta litrów wyrobu ropopochodnego. Nikt do końca nie wie, co jest w beczkach. Ważne, że samochody jadą dalej. Tankowanie czterech aut trwa około dwóch godzin. Z beczki do kanistra, potem wężem do zbiornika. Jest tam też knajpa, supermarket, dyskoteka, klub bilardowy i bar. Sęk w tym, że wszystkie te funkcje pełni mały blaszany barak. To centrum spotkań okolicznych mieszkańców. „Manchester United” to dobra nazwa dla centrum handlowego. Słowo klucz to oczywiście United. Zawsze przy tym samym barze witamy się ze starszyzną i mieszkańcami Purros. Znają nas tu dobrze, ale nigdy wcześniej nie byliśmy tu z tak liczną ekipą. Szok kulturowy? Ale dla kogo większy? Tubylcy z plemion Herero i Himba witają nas z nieopisaną radością, jakby zobaczyli kogoś z rodziny, kto dawno ich nie odwiedzał. Himby przytulają się „na niedźwiedzia”, zostawiając na naszych uczestnikach ślady ochry. Umawiamy się wieczorem na wielką imprezę. W drodze na camping spotykamy właściciela. Bravo Kasanova wita się z nami serdecznie i od razu pod niebiosa wychwala miejsce naszego noclegu. Zobaczymy, co dla nas przygotował. Przez kilka ostatnich miesięcy wymienialiśmy z nim maile odnośnie urządzania campingu, rur doprowadzających wodę, kopania studni itp. Nasza umowa była prosta: Bravo szykuje camping z pomocą lokalnej społeczności, a my przywozimy mu ludzi z drugiego końca świata. Camping oczywiście nie do końca gotowy. Prysznice jeszcze nie działają, więc spać pójdziemy tak jak Himby, okadzeni dymem. Według zapewnień Bravo rano z prysznica poleci woda. Nasze afrykańskie relacje muszą być oparte na zaufaniu, więc nie denerwujemy się zbytnio. Jesteśmy przecież współodpowiedzialni za to miejsce. W sumie i tak nie mamy innej opcji na nocleg, więc tak musi być.

Wioska Purros ma od dzisiaj nowy sposób na zarobkowanie. Wymyśliliśmy dla nich wędkę zamiast jednorazowej jałmużny. Jest to nasz malutki wkład w pomoc lokalnej społeczności. 300-osobowe Purros leży bardzo daleko od cywilizacji. Miejscowi mają utrudniony kontakt ze światem. Dodatkowo nie ma tu mowy o normalnym zarabianiu pieniędzy. Nie podróżują tędy turyści, dla których można świadczyć usługi. Handel ogranicza się do podstawowych produktów spożywczych i alkoholu. To właśnie alkohol jest największą plagą tubylców. Plemiona Himba i Herero zamieszkujące te miejsca bardzo łatwo uzależniają się od wysokoprocentowych trunków. Każde zdobyte pieniądze wydają na używki i nikt poza właścicielem sklepu – baru (no może jeszcze właściciel stacji benzynowej) nie kumuluje tu oszczędności. Alkohol to pokusa, której nie potrafi się oprzeć większość tubylców. Od rana widać ruch pod sklepem, a w upale jaki tutaj panuje człowiek po kilku łykach whisky jest już na innej planecie. To smutne zjawisko, ale wraz ze zdobyczami cywilizacji przychodzą również pokusy z nią związane.

Wieczorna impreza w „Manchester United” z naszym udziałem to święto, jakiego nigdy wcześniej tutaj nie było. Wszyscy w odświętnych ubiorach. Kobiety Herero w kolonialnych tradycyjnych strojach robią na nas piorunujące wrażenie. Himby wyglądem przypominające prechitoryczne plemiona przenoszą nas do prastarych czasów. Szafa grająca jest cały czas karmiona namibijskimi dolarami, a muzyczne gusta mieszkańców spotykają się z gromkim aplauzem na parkiecie, czyli wszędzie, bo tanecznym wężykiem okrążamy cały okoliczny plac. Patrzymy na siebie, wymieniamy spojrzenia i nie wierzymy własnym oczom. Europejczycy z wielkich korporacji, rekiny biznesu, nauczyciele, psychologowie w kilka minut zasymilowali się z odległymi plemionami Afryki. Krok w krok naśladują tubylcze tradycyjne tańce ludowe, w zamian za to przekazując miejscowym tajniki Disco Polo. Emocje sięgają zenitu, gdy kilkudziesięcioosobowy etnicznie zmiksowany wężyk pląsa do rytmu ”Jedzie pociąg z daleka, na nikogo….” Skąd Himby potrafią naśladować polska mowę? Odebrało nam na ten widok zdolność porozumiewania się. Zabawa była wspaniała. Około północy udajemy się na spoczynek, by nabrać trochę sił na jutrzejszy off-road. Rano ku naszej uciesze bierzemy inauguracyjny prysznic. Radość tubylców jest ogromna. Teraz mogą przyjmować strudzonych podróżników na własnym campingu.

Adrenalina rośnie, gdy tylko wjeżdżamy z powrotem w koryto rzeki. Tym razem jest to Hoarusib River. Dziś jest naprawdę ciężko. W głowach jeszcze szumią wczorajsze rytmy, a tu trzeba przetrwać naprawdę nieznośny upał. Robi się grząsko. Piasek coraz bardziej spowalnia naszą przeprawę. Jest sucho na pieprz, ale to i tak nie ułatwia nam pracy. Mozolnie mielimy kołami całe tony piasku. Powoli przesuwamy się w dół rzeki. W dwie godziny pokonujemy prawie czterdzieści kilometrów. To dobry wynik, jednak piasku jest coraz więcej, a auta jadą coraz wolniej. Poziom trudności rośnie. Nagle nie widzimy w lusterku wstecznym ostatniej Toyoty. Nie ma gdzie się zatrzymać, jak staniemy teraz, to utkniemy wraz z pozostałymi pojazdami. Dwa kilometry dalej znajdujemy miejsce na postój. Cała grupa czeka, gdy pierwszym autem wracamy sprawdzić, co się stało. Gdy łapiemy zasięg krótkofalówek okazuje się, że już po kłopocie i zguby jadą dalej. Ledwo się mijamy, zatrzymujemy pojazdy, aby wymienić uwagi. Ruszyć już dalej nie sposób. Przez radio dajemy sygnał do odwrotu, tym razem musimy odpuścić tę trasę – to zbyt czasochłonne i niebezpieczne. Kiedy dojeżdża do nas z powrotem reszta ekipy, my już prawie oswabadzamy saperkami zakopanego po osie Hiluxa. Jeszcze tylko szarpnięcie liną i może ruszymy. Piekielnie gorąco, nawet zwykłe pchanie samochodu w tych warunkach to nadludzki wysiłek. Wszyscy pomagają, nikt się nie oszczędza. W końcu udaje nam się ruszyć pustym autem. Reszta sprzętu i bagażu jest wrzucana w trakcie jazdy. Podobnie pasażerowie, też wsiadają w ruchu. Dobra robota! Pamiętajcie, żeby dobrze się nawodnić. W tych warunkach łatwo o udar słoneczny czy odwodnienie. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wrócić do Purros i spróbować innej drogi.

Straciliśmy dużo czasu na przeprawę korytem Hoarusib. Tym razem rzeka dała nam małą lekcję, ale byliśmy do niej dobrze przygotowani. Auta jadą bez zarzutu, jak zawsze, to Toyoty są głównymi gwiazdami naszych wypraw. W końcu od terenowych zdolności tych aut zależy nasze życie. Podróżujemy aż do zmroku, najpierw drogą jak tarka, na której oczy gubią ostrość obrazu na skutek nieustającego trzęsienia. Jest na to tylko jeden sposób – odpowiednio wysoka prędkość, tylko wtedy tarka na drodze jest mniej uciążliwa. Czas jaki straciliśmy w korycie Hoarusib przydałby nam się teraz. Droga szybko ubywa, jednak równie prędko kończy się dzień. Do miejsca naszego noclegu dojeżdżamy niedługo przed zmrokiem. Zaplanowana trasa znów się zmieniła. Musieliśmy zrobić kolejny objazd, gdyż naszą trasę zasypały osuwiska skalne. Śpimy w Khowarib na campingu. Meliśmy dzisiaj dotrzeć do Opuwo, jednak jazda po nocy to zbyt duże ryzyko. Jesteśmy potwornie zmęczeni, a kurz jaki się unosi za każdym autem może doprowadzić do tragedi. Kuchnia w lodgy już zamknięta lecz dzięki uprzejmości właścicieli zakupiliśmy trochę mięsa. Jedzenie przygotowujemy szybko, bez zbędnych ceregieli. Wszystkich stawia na nogi ciepły prysznic-dar niebios. Umyci i najedzeni wykrzesujemy z siebie jeszcze odrobinę humoru. Stroimy sobie żarty z siebie nawzajem, rodzaj swoistej głupawki. Zasypiamy w ułamku sekundy zamęczeni zmaganiami z wszechobecnym piaskiem.

 

 

 

 

 

Jedziemy do stolicy Kaokolandu. Opuwo to łącznik między dwoma światami, gdzie nowoczesność drastycznie zderza się z historią. To miasto, w którym żyjące od pokoleń w zgodzie z tradycją pobliskie plemiona poznają zdobycze cywilizacji takie jak telefony komórkowe, supermarkety, telewizory czy komputery. Kontakt z brutalnym światem zmienia ich na zawsze, a my możemy tylko patrzeć, jak szkodliwe jest nasze nowoczesne życie. Po zatankowaniu aut oraz uzupełnieniu zapasów w miejscowym supermarkecie ruszamy do ich wioski oddalonej kilkanaście kilometrów od miasta. To tutaj spotkać można najpiękniejsze Himby z plemienia Ovahakuepa. Naszym łącznikiem z tym światem jest Queen Elizabeth, wieloletnia przyjaciółka i przewodniczka po atrakcjach okolic Opuwo. Zabieramy ją do naszego samochodu, co jest nie lada wyzwaniem patrząc na atrakcyjne rubensowskie krągłości Queen Elizabeth. Elizabeth to w Afryce okaz zdrowia i dobrobytu, a jej spora nadwaga jest tutaj powodem raczej do dumy.

Kupujemy również prezenty dla ludności Himba, które zamierzamy odwiedzić. Souveniry to pięćdziesięciokilowy worek Maize flour czyli mąki kukurydzianej, która jest głównym składnikiem diety nie tylko w Namibii, ale w większości krajów afrykańskich. Z tej mąki przyrządza się oshifimę czyli potrawamę w formie gęstej, klajstrowatej papki, spożywaną bez użycia sztućców. Danie to ma różną nazwę w zależności od kraju i języka. W Zambii, Malawi i Botswanie występuje jako nshima, w Kongo jako bidia, w Zimbabawe jako sadza, w RPA jako putu i meali, a także po prostu papa, w Tanzani i Kenii jako słynne już ugali. Najczęściej danie to podaje się z tym, co akurat afrykańczyk ma najbliżej siebie. Przeważnie są to sosy warzywne, fasola, kukurydza, owoce czy kawałki pędów roślin. Niestety nie każdy może sobie pozwolić na zjedzenie tej papki razem z dodatkiem gulaszu mięsnego. Dodatkowo kupujemy kilka kilogramów cukru i trochę słodyczy dla dzieci. Parkujemy przed okrągłym płotem wzniesionym na dwa metry z pni drzew i poprzeplatanych gałęzi niczym gigantyczny rattanowy parawan. Pierwsza wchodzi Elizabeth, my pozostajemy na zewnątrz czekając na pozwolenie. W końcu witamy się z mieszkańcami, przekazujemy prezenty. Bez pośpiechu oglądamy spektakl życia plemienia Himba. Podziwiamy domy, a raczej lepianki, jakie budują z rzeczy danych im przez naturę. Konstrukcja drewniana przeplatana patykami. Ściany pokryte są błotem, zmieszane z odchodami krów. Doskonałym uzupełnieniem zaprawy jest materiał z termitier odporniejszy od zwykłej gliny. Ten genialny materiał jest dostępny cały rok. Wbrew pozorom nie śmierdzi, a wszelkie ubytki spowodowane deszczem, słońcem lub wiatrem bardzo łatwo jest naprawić. Wystarczy trochę krowiego łajna, gliniaste błoto i ewentualnie odrobina wody. Narzędzia do nakładania materiału budowlanego każdy członek plemienia Himba ma zawsze przy sobie.

Żarty na bok, oczywiście te narzędzia to wprawne ręce. Nic więcej nie potrzeba. Himba dobrze przystosowali się do życia w tak ciężkim klimacie, uprawiają mini poletka z kukurydzą, hodują krowy i kozy. Dodatkowym źródłem dochodu są wytwarzane przez kobiety ozdoby, a następnie sprzedawane turystom. To ich łącznik z nowoczesnym światem zewnętrznym. Zdobywamy kolejne sprawności w dziedzinie przetrwania w Namibijskiej rzeczywistości. Produkcja żywności to prosta aczkolwiek monotonna czynność. Na dużym kamieniu z zagłębieniem pośrodku wysypujemy trochę ziaren wyschniętej kukurydzy, a następnie mniejszym kamieniem ścieramy ziarna na mąkę. Maize flour już zrobiona. Teraz ustawiamy garnek z wodą na trzech kamieniach, pomiędzy którymi pali się małe ognisko. Do wody dosypujemy mąkę kukurydzianą i powoli mieszając gotujemy i odparowujemy wodę. Na początku papka przypomina nasze puree ziemniaczane. Gdy zgęstnieje nada się do spożycia i tak po kilku godzinach w upalnym słońcu nasz posiłek jest gotowy. To bardzo trudne życie w porównaniu z naszym europejskimi półproduktami wyciąganymi z nowoczesnych lodówek. Ci wspaniali ludzie nie skarżą się na trudy codziennego życia, są weseli i zadowoleni, a przy okazji bardzo ciekawi naszego życia.

Zadają nam niezliczoną ilość pytań typu ile mamy żon, czy wszyscy mieszkamy w wysokościowcach lub jaki jest ten śnieg i mróz w Europie. Kolejne fascynujące doświadczenie to przebywanie w ich domu. To iście metafizyczne przeżycie. Na środku domu pali się ognisko, z którego dym wdziera się do gardła i wyłuszcza łzy z oczu. Nie ma komina, a jedyny system odprowadzania spalin to niewielka dziura na środku dachu. Po chwili jakoś się przyzwyczajamy. Szefowa wioski pokazuje nam sprzęty wykorzystywane w codziennym życiu. Nakrycia głowy dla kobiet przed i po menstruacji, torby, pasy i łańcuszki jakie owijają sobie od kostek w górę łydek w celu ochrony przed ukąszeniem jadowitych węży. W końcu podziwiamy zasoby lokalnej domowej drogerii, gdzie na naszych oczach Himba miesza masło z dodatkiem czerwonej ochry, czasem uzupełniając to pachnącą żywicą aromatyczną. Tak powstaje otjize. Ot cała tajemnica specyficznego wyglądu tego plemienia. Kobiety Himba nakładają otjize codziennie rano na skórę i włosy, nadając im charakterystyczny czerwony odcień.

Działa doskonale i sprawdza się od tysięcy lat. Himby mają nieporównywalnie mniej zniszczoną cerę w stosunku do innych plemion Afryki. Skóra dzięki otjize zachowuje jędrność i jest stale natłuszczona niczym balsamem. Smarują całe ciała włącznie z włosami ulepionymi na wzór rastafariańskich dreadloków. Ta praktyka przede wszystkim zastępuje mycie, ponieważ trudno w to uwierzyć, ale kobiety himba nigdy się nie myją. Wcierane otjize powoduje, że ich skóra jest naturalnie gładka i czysta, nawet u najstarszych mieszkanek wioski. Miejsca intymne są regularnie okadzane .To rytuał który pomaga w zachowaniu higieny. Do niewielkiego glinianego naczynia wkładają trochę żaru z ogniska, a na górę lokalne zioła. Po kilku dmuchnięciach rośliny zaczynają solidnie dymić. Trzeba bardzo uważać, aby się nie poparzyć w ten sposób. Kobiety okadzają w ten sposób całe ciało. Pachy i krocze zostają zdezynfekowane, to rzadki przypadek na świecie gdy do higieny intymnej ludzie nie używają nawet najmniejszej ilości wody. Co ciekawe nasze szlachetne nosy nie rejestrują żadnych przykrych zapachów przy kontaktach z plemieniem Himba. Może to lepszy sposób na mycie niż nasze skomplikowane kąpiele w żelach i oliwkach. Jedno jest pewne: sądząc po zapachu poziom higieny nie odbiega od europejskiego.

Poza tym to smarowanie ma chronić skórę przed słońcem i odstraszać owady. Wykonuje się je również dla estetyki, jako rodzaj tradycyjnego makijażu nakładanego każdego ranka w zachodniej kulturze. Mężczyźni nie stosują otjize.
Jako pasterze z krwi i kości, życie Himba – podobnie jak ich krewnych, Herero obraca się wokół hodowli bydła. Herero słyną z ich nakrycia głów kobiet, które przypominają rogi krów. W centrum wioski jest zagroda, gdzie cielęta, owce i kozy są chronione, podczas gdy duże zwierzęta są bezpieczniejsze i mogą wędrować same. Każdego ranka, po rytuale nakładania otjize, kobiety doją krowy. Następnie młodzież prowadzi zwierzeta na pastwiska w poszukiwaniu trawy. Często droga jest daleka, łatwiej jest postawić nowe szałasy niż wracać na noc do wioski.
Najważniejszą częścią wsi Himba jest okuruwo czy święty ogień. Utrzymywany stale płonący, święty ogień zapewnia łączność z przodkami, którzy działają jako pośrednicy do Boga zwanego, Mukuru . Dom wodza jest jedyny, którego drzwi skierowane są w kierunku ognia – wszystkie inne domy są odwrócone. Jest ważne by osoby przyjezdne nie chodziły po świętym obszarze pomiędzy domem i ogniem.

Nasza wizyta kończy się tradycyjnym handlem i wymianą barterową. Koszulki czy buty w zamian za naszyjniki z kości zwierząt lub z zasuszonych roślin. Bransoletki z rur PCV lub opaski z krowich skór. Ciekawe są wszystkie wyroby, włącznie z wykonanymi prymitywnymi metodami pierścionkami z brązu. Wszędzie dominują tradycyjne ludowe wzory lokalnych plemion. Pożegnanie trwa długo, zbyt długo. Nawiązały się już lokalne znajomości i przyjaźnie. Jedziemy dalej. Wzruszeni otwartością tubylców długo rozmawiamy o interakcjach jakie zaszły w Himba Village.

Nad wodospady Epupa dojeżdżamy wieczorem. Malownicza droga z pasmami górskimi ciągnącymi się przez wiele kilometrów wzdłuż naszej trasy umila nam czas. W mojej głowie już rodzą się nowe pomysły. Kiedyś trzeba zrobić trekking tymi pasmami górskimi. Tam z góry to musi być widok. A swoją drogą ciekawe, czy ktoś kiedyś tamtędy chodził. Gdy pytam tubylców o takie rzeczy zawsze najpierw odpowiadają, że tam byli, a po rozwinięciu tematu okazuje się, że nie i po co właściwie tam wchodzić. Te rozmowy zawsze wprawiają mnie w lepszy humor. Uwielbiam tych ludzi i ich szczere poglądy na świat. Często zdarza się nam, że tubylcy opowiadają nam o swojej pracy wykonywanej na kompletnym odludziu. „Rano idę do pracy jakieś pięć kilometrów, a może i dwanaście sam nie wiem ale to daleko”. I co tam robisz pytam? „No idę nad rzekę, siadam i patrzę jak płynie. No chyba, że wyschnie w porze suchej to wtedy patrzę na ptaki albo słonie. A jak ich nie ma to czasem patrzę na chmury jak płyną po niebie”. I tak sobie siedzisz cały dzień? „No tak cały dzień. Wieczorem wracam bardzo zmęczony, jem Maize i kładę się spać bo rano znów do pracy ” Najpopularniejszy zawód Afryki to bez wątpienia „Free Lancer Guide” czyli samozwańczy przewodnik, albo raczej „wszystkorobiący”. Każdy mieszkaniec Afryki jest wszechstronnie uzdolniony i w ułamku sekundy dostosowuje się do zaistniałej potrzeby. Chcesz przewodnika jest przewodnikiem, doskonale znającym okolice, tropiącym zwierzęta i wynajdującym specyficzne rośliny. Jeśli potrzebujesz, nagle z przewodnika staje się kierowcą czy kucharzem serwującym lokalne specjały. Z reguły trzeba mu tylko udostępnić przyprawy i dać parę groszy na zakup produktów. Często tak robimy i z reguły jesteśmy mile zaskoczeni posiłkiem. Raz w Malawi nawet samozwańczy kucharz przygotował nam rybę na plaży, a gdy go zapytałem w żartach gdzie stół i zastawa on z uśmiechem na ustach odpowiedział: tam dalej na piasku, narysuj sobie stół i siadaj. Zgodnie z jego radą prawą stopą wyrysowałem na piasku blat stołu, potem krzesła dla ośmiu osób. Do dziś pamiętam smak tej ryby i rozgotowanego ryżu z warzywami. Warto wspomnieć, że parę godzin wcześniej był tylko sternikiem małej rybackiej łódki. W Afryce szczeble kariery pokonuje się w mgnieniu oka. Nawet w USA nie zrobisz tak szybko kariery.

Camping jest oddalony o zaledwie kilkaset metrów od Epupa Falls. Niektórzy z uczestników mają uzasadnione podejrzenie, że ten nieustanny, wszechobecny szum zdradza bliskość wodospadu. Inni nie podejrzewają niespodzianki jaka ich czeka o poranku. Dotarliśmy o zmroku i nie było możliwości rozejrzeć się po okolicy. Specjalnie nie zdradzamy obecnej lokalizacji. Nasz obóz znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie tysięcy metrów sześciennych wody opadających z wysokości 35, a w najwyższym miejscu 37 metrów. Rzeka Kunene rozlewa się przed spadkiem na pół, a kaskady wodospadu rozciągają się na długości półtora kilometra. Dla mnie to najpiękniejszy wodospad na świecie. Dlatego jeździmy do Afryki. Tutaj człowiek może się poczuć naprawdę wolny. Mało jest miejsc na świecie, gdzie tak mocno jednoczysz się z naturą. Nie jest oczywiście najwyższy ani najszerszy, ale możesz położyć się tuż przy krawędzi i czerpać jego magiczną moc. Jest wiele małych basenów na różnych wysokościach, w których w zależności od pory roku można się nawet wykąpać. Mogę też przycupnąć pod baobabem wyrastającym wprost ze skalnego podłoża i obserwować siły natury. Fajnie być Baobabem i obserwować ten wodospad przez tysiąc lub dwa tysiące lat. Jak widać ten obraz im się nie nudzi, bo za każdym razem jak przyjeżdżamy to wciąż tam stoją. Niektóre drzewa życia rosną na półkach skalnych i nie ma do nich dostępu. Ten spektakl tworzyła natura przez tysiące lat. My teraz możemy chłonąć to miejsce wszystkimi zmysłami zupełnie za darmo. Swoją drogą mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł ogrodzenia tego miejsca i kasowania biletów, jak to ma miejsce przy majestatycznych wodospadach królowej Wiktorii. Rano po śniadaniu cała grupa ostrzeliwuje wodospad migawkami aparatów. Słońce operuje coraz silniej. Każdy kto zapomniał się dzisiaj posmarować kremem przeciwsłonecznym będzie niechybnie cierpiał. Ponad naszymi głowami dron dokumentuje nasz pobyt tutaj. Jak to w Afryce bywa, prędko znajduję się jakiś żołnierz, który żąda od Igora pozwolenia na latanie tym ustrojstwem. Znowu ktoś pragnie nam pokazać, jak ważną personą jest tutaj. Po chwili dyskusji znowu nam się upiekło i możemy ruszać. Jest pora sucha, więc wybieramy trudną off-roadową trasę wzdłuż rzeki Kunene. Po drugiej stronie jest Angola. Co jakiś czas Angolczycy machają do nas przyjaźnie z drugiego brzegu. Tam też musimy jechać koniecznie mówię pod nosem. Współtowarzysze podróży zdiagnozowali właśnie u mnie nieuleczalną chorobę. Ta choroba to Afryka!!! Śmieją się, że mnie i Igora Afryka opętała totalnie i nie ma na to lekarstwa. Po przejechaniu trzydziestu kilometrów droga się kończy.

Zaczynamy wytyczać nową w oparciu o własny nos. Za jakiś czas na pewno odnajdziemy trasę. Poziom trudności wzrasta i co poniektórym kierowcom zaczynają się pocić ręce na stromych kamienistych podjazdach i zjazdach. Przez radio podaję instrukcje jak pokonywać kolejne przeszkody. „Po takim przejeździe to możecie już na koniec świata jechać autem”. Jakiś głos w radiu odpowiada: „A my to gdzie jesteśmy, to niby co jest..początek?” Przecież my właśnie dojechaliśmy na przysłowiowy koniec świata. Mówię wszystkim, że morale jest wysokie i to dobrze bo jest połowa dnia a przed nami jeszcze pięćdziesiąt kilometrów takiej drogi. W odpowiedzi usłyszałem, że to po czym jedziemy koło drogi to nawet nie stało. Tempo mamy zawrotne czasem szybciej poruszalibyśmy się pieszo. To właśnie kwintesencja naszych wypraw. Nikt nie mówił, że będzie lekko. Na nocleg dojechaliśmy prawie o zmroku. Camping nad wodospadami Ruacana prowadzi miejscowa ludność. Witamy się serdecznie z szefową obiektu, która wspomina naszą ostatnią wizytę w tym miejscu. Wtedy to zabrała nas do swojej rodzinnej wioski gdzie plemię Himba żyje nadal według tradycyjnych reguł. Wtedy to było moje pierwsze spotkanie z Himbami, więc mam duży sentyment do tych okolic. Po rozbiciu namiotów tradycyjnie zaczęliśmy szykować wołową ucztę. Z drugiego końca campingu przyszli do nas tubylcy po pomoc w naprawie samochodu. W afrykańskim stylu szybko przekwalifikowałem się na mechanika i walizką kluczy pośpieszyłem naprawiać golfa nowych kolegów. Na szczęście to był golf pierwszej generacji, a usterka łatwa w naprawie. Pękł wąż ciśnieniowy od wody i wystarczyło go skrócić aby jechać dalej. Prowizorki są najtrwalsze! Dysponując narzędziami łatwo usunąć taką usterkę, ale jak się nie ma nawet klucza do kół to wymiana koła urasta do rangi problemu. Na koniec nawet sprezentowałem chłopakom ich pierwszy dwa płaskie klucze, żeby w przyszłości sami mogli coś pogrzebać w ich Volkswagenie. Duża „odwagą” jest przemierzanie Namibii bez nawet najprostszych narzędzi. Mają fantazję chłopaki. Podziękowali i pojechali mówiąc, że się spieszą bo czeka ich cała noc jazdy. Swoją drogą ciekawe ile to wytrzyma.
Kolacja była wyśmienita. Dzisiaj wszyscy mieli słowotok związany pokonaną trasą. Duma rozpierała kierowców po pokonaniu arcytrudnych przejazdów. Fajnie tak zakończyć dzień nad kolejnym wodospadem, ze szklaneczką południowoafrykańskiego wina i porcją soczystej wołowiny.

Kolejny dzień następny wodospad. Ruacana dzisiaj nie rozpieszcza nas ilością spadającej wody. Pojedyncze strużki brunatnej wody przeciskają się przez skały. Nad nami cały widok psują betonowe elementy zapory wodnej. Jacyś mądrusie z Angoli postanowili wybudować tamę nad wodospadem odbierając temu miejscu bezpowrotnie urok. Podziemna elektrownia wodna była ważniejsza niż piękno majestatycznego wodospadu. W porze mokrej wodospad robi ogromne wrażenie. Rośnie w szerz na siedemset metrów a woda spada w dół prawie sto dwadzieścia metrów. Teraz gdy jest sucho wodospad wygląda jak jakiś ubogi krewny tego z mokrej pory. Niby podobny a jakiś wychudzony marny obnaża betonowe dodatki dolepione przez bezmyślnych żądnych zysku ludzi. Po krótkiej wizycie w Angoli wracamy przez szlaban na Namibijską stronę a nasze Toyoty wiozą nas w kierunku kolejnych atrakcji. Znów cały dzień spędzimy w samochodzie.

Nieplanowaną niespodzianką była wizyta po drodze w parku Etosha. Przez rezerwat zrobiliśmy dwieście kilometrów od nowej zachodniej bramy Galton Gate do fortu Okaukuejo. Jest to dawna placówka wojskowa założona w 1901 roku. Na terenie campingu jemy obiad. Ciekawostką tego miejsca jest oświetlony wodopój przy którym wieczorem można podziwiać nawet nosorożca czarnego. Jest to niewątpliwie atrakcja dla turystów, którzy nie lubią spędzać wielu godzin w samochodach. My jednak należymy do tej bardziej ambitnej grupy, więc nie idziemy na łatwiznę. Czas nagli musimy pędzić aby opuścić rezerwat do zachodu słońca. O tej porze bramy zostają zamknięte i nikt już z tu nie wjedzie , ani nie wyjedzie. Docieramy w ostatniej chwili. Przechodzimy kolejną kontrolę weterynaryjną i możemy jechać dalej. Mamy jeszcze sporo kilometrów do przejechania na dziś. Pół godziny później zapadają egipskie ciemności. W lekkim stresie podróżujemy nocą. Rezygnujemy z offroadu i resztę dzisiejszej trasy jedziemy asfaltem. Do farmy Otjitotongwe dojeżdżamy po dwudziestej pierwszej. Właściciel Marco już przygotował dla nas kolację. Tylko jeść!!! Koza z ogniska to lokalny specjał. Piekła się nad ogniskiem przez ostatnie cztery godziny. Swieżo upieczone mięso rozpływa się w ustach. Smak jest równie głęboki jak świeżo na pieczonych żeberkach. Mało które mięso jest równie intensywne w smaku co koza. Wieczór spędzamy na opowieściach o naszych dzisiejszych przygodach. Wszyscy są bardzo zmęczeni, ale nagroda w postaci przejazdu przez rezerwat Etosha była warta wysiłku.

Otjitotongwe Chetach farm to prywatna farma, gdzie właściciele dzielą swoje życie z kotami. Gepardy żyją z nimi w domu. Sześć z nich chodzi po posesji, bawi się z psami właściciela i pilnuje obejścia. Cała reszta to dzikie zwierzęta żyjące na ogromnym wybiegu, dokarmiane co jakiś czas mięsem przez Marco. Przez podwójnie zabezpieczoną bramę wjeżdżamy do środka na pace pickupa i doczepionej do niego przyczepie. Znajdujemy się na terytorium gepardów i dzielą nas od nich dwa metry skoku. Żadnej kraty ani siatki. Niektórzy z uczestników oceniają tą sytuację jako lekko niekomfortową. Robimy masę zdjęć, oglądamy spektakl karmienia dzikich kotów, które wydzierają sobie nawzajem kawały mięsa. Ubabrane we krwi odkrywają swój instynkt zabójcy.
Po kolejności w jakiej jedzą gepardy widać hierarchię w stadzie. Mało kto ma szansę obserwować na żywo dzikie koty pochłaniające mięso antylop. Po safari na farmie korzystamy z betonowego basenu i wieży widokowej, którą według własnego pomysłu wybudował właściciel farmy. Z góry rozpościera się widok na całą posiadłość. Gospodarstwo jest ogromne, jak okiem sięgnąć nieprzyjazny, lekko górzysty teren, na którym uprawa czegokolwiek to wręcz syzyfowa praca. Krowy i kozy to podstawa utrzymania tej rodziny. Praca jest ciężka i trwa od świtu do nocy przez siedem dni w tygodniu. To prawdziwa walka o przetrwanie, gdzie głównym wrogiem jest susza, a bronią jakiej używa przeciwko farmerom jest wypalające wszystko słońce. Jednak Marco jest zadowolony z życia, jakie w końcu sam sobie wybrał. Mówi, że nie dałby rady żyć w mieście i pracować za biurkiem. Wielokrotnie opowiadał nam o problemach ze znalezieniem stałych pracowników. To dokładne przeciwieństwo naszych uczestników, którzy tak przyzwyczaili się do pracy w korporacjach, że nie wyobrażają sobie mieszkać jak Marco na uboczu z dala od cywilizacji, gdzie jakość życia jego oraz całej rodziny zależy tylko od niego samego.

Mamy kolejną okazję do spotkania z gepardami. Tym razem to te najbardziej oswojone w posiadłości Marco. Po krótkim instruktażu przechodzimy przez bramę wjazdową. Od 65kg drapieżników nie oddziela nas już żadna bariera. Tylko my i koty. Możemy dotknąć mięśni najwspanialszych sprinterów naszej planety. Gdy zamruczą przypominają nasze domowe kotki z tą jednak różnicą, że ich odgłosy są niewspółmiernie głośniejsze, jakby przechodziły przez wzmacniacz i potężne głośniki. Robią wrażenie udomowionych, ale budzą niesamowity respekt. Niewielkie byłyby nasze szanse w starciu z gepardem, a tym bardziej szóstką. Ośmielamy się coraz bardziej i fundujemy sobie najbardziej wyjątkową sesję zdjęciową z udziałem afrykańskich celebrytów sprintu. Śmiejemy się, że to lepsze niż foty z Ussainem Boltem no i sportowcy szybsi od tych z Jamajki. Ciężko się rozstać z kotami, ale czas nagli i musimy kierować się w stronę stolicy. Po drodze robimy przerwę przekąskową w Otjiwarongo. To czterdziestotysięczne miasto jest jednym z najstarszych Namibii. W początkach ubiegłego stulecia (1904r) miejsce to było teatrem ostatecznej bitwy między ludnością Herero a Niemcami. W kolejnych latach kolej wąskotorowa ze Swakopmund do kopalni miedzi w Otavi umożliwiła rozwój Otjiwarongo. Jest to dziś ważny ośrodek rolniczy przodujący w hodowli bydła. Różnorodność kultur ludności Herero, Ovambo i Damara dodaje kolorytu temu miastu.

Jedziemy dalej mijając po drodze ogromne farmy rolnicze i zapierające dech w piersiach krajobrazy. Namibia na zawsze kojarzyć się będzie z przestrzenią nie do ogarnięcia. Na dojeździe do stolicy napotykamy liczne patrole policyjne połączone z kontrolami. Nagle osobowa Toyota wyprzedza naszą karawanę usiłując nas zepchnąć z drogi. Za nią kolejne trzy auta z ciemnymi szybami poruszają się w szaleńczym tempie od lewej do prawej krawędzi jezdni spychając na pobocza wszystkich uczestników ruchu. Przy tych manewrach koła samochodów odrywają się od ziemi raz z lewej raz z prawej strony. Kompletne wariactwo, może to pościg za jakimś groźnym przestępcą rodem z filmów akcji? Okazało się, że w taki sposób podróżuje po kraju prezydent Namibii (Hage Geingob, lider partii SWAPO, najważniejszej organizacji wyzwoleńczej powstałej w 1960r) i jest to standardowa procedura robienia miejsca na trasie głowy państwa.
Cóż, co kraj to obyczaj, widzieliśmy już podobne sposoby robienia miejsca dla delegacji rządowych. W Zambii pod Lusaką rządowe terenówki spychały auta wystraszonej miejscowej ludności do rowu aby dać wolną drogę dla limuzyn państwowych. Oburzyło to trochę naszych uczestników, jednak w Namibii na drodze przejazdu rządowej delegacji potraktowano nas delikatniej niż w Zambii. Reszta drogi do Windhuk przebiegła już spokojnie, oddaliśmy samochody i pożegnaliśmy się z Namibią na lotnisku Hosea Kutako. Do zobaczenia w Afryce.