Dni niestety uciekają przez palce i nieuchronnie zbliżaliśmy się do chwili, o której nikt głośno nie mówi, ale każdy wie, że nastąpi. Póki co, jeszcze byliśmy w Mozambiku.

Część 5 relacji z wyprawy Projekt Southern Africa 2014

Mimo, że słońce już wysoko, poranek był rześki. Wskoczyliśmy do aut i ruszyliśmy dalej w dół Mozambiku. Pod nosami jeszcze nuciliśmy melodie wczorajszej imprezy, a nogi bezwiednie podskakiwały do rytmu. Byliśmy nieco skołowani, ale szczęśliwi i naładowani wielką energią.

Za oknami wyrastały kolejne rolnicze wioski, powciskane w górskie wąwozy. Jak oni tu żyją? To kompletne odludzie. Z czego? Bez prądu, lodówki.. a gdzie szpital, szkoła dla dzieci? I mimo, że sporo już widzieliśmy, wciąż dręczyły nas te same kwestie… Zatrzymaliśmy się więc w jednej z miejscowości na wysokości Beiry, jak zwykle z ciekawości,  ale też, by przy okazji wrzucić coś na ząb. Przemiła gospodyni powitała nas w swoich podwojach. Trochę to sklep, trochę restauracja, a tak naprawdę ani jedno ani drugie… Na środku wyklepana beczka po ropie z rozpalonym pod spodem ogniskiem, tam właśnie trafiają na głęboki olej kolejne kawałki kurczaka, a za nimi pocięte na frytki ziemniaki. Smakuje wybornie wszystkim bez wyjątku, nie analizujemy więc, co właśnie oprócz jedzenia trafiło do naszych żołądków. Najedzeni ruszamy dalej – byle do oceanu.

Nasza terenówka to tymczasowy dom na kółkach, byliśmy na siebie skazani na bardzo małej przestrzeni. Najczęściej czas wypełnialiśmy śmiechem i rozmową na tematy błahe i te bardziej poważne. Czasami milczeliśmy, upojeni widokami za oknem.

W końcu dotarliśmy do Inhassoro – małego kurortu, ciągnącego się wzdłuż plaży. Obóz na kempingu pośród palm z widokiem na bezkresny ocean. Nie może być lepiej! Cudownie, błogo. Na to czekaliśmy! To nasza nagroda za cierpliwe pokonywanie kolejnych kilometrów po bezdrożach Afryki. Odpoczywamy, pływamy, ścigamy się po plaży z niepohamowaną radością beztroskich dzieciaków.

Po całodziennych harcach powoli zapada zmrok, czekamy na kolację. Przed nami prawdziwy festiwal owoców morza…23 kg barracuda, langusty, kalmary, krewetki i inne cuda zaledwie chwilę wcześniej wyłowione z wody. Obżeramy się bez pamięci, bez pohamowania, wpychamy w siebie jakby na zapas nieprzyzwoite ilości owoców morza. Kochamy ocean!!!

Kolejny dzień w Inhassoro. Wstajemy o poranku by nie tracić cennego już czasu. Pośpiesznie jemy zdrowe śniadanie – kokos, mango, ananas… Boże jak to smakuje! Pakujemy lodówkę turystyczną zimnym piwkiem, colą i spritem, do tego siatka owoców, aparat, dwa obiektywny krem z filtrem i już siedzimy w motorówce. Cały świat zostawiamy na brzegu, płyniemy na opuszczoną wyspę Santa Carolina. Nie może być lepiej! Jesteśmy w raju. Niepowtarzalny klimat wyspy porusza każdego z nas. Zwiedzamy i podziwiamy niegdyś luksusowy resort dla dygnitarzy , dziś jego ruiny. I aż dziw bierze, że wyspa była kiedyś kolonią więzienną, dla nas to wyśnione miejsce na relaks w zjawiskowej scenerii, której uzupełnieniem jest opuszczona kaplica. Robimy kilka zdjęć i po cichu żałujemy, że nasze sakramentalne tak nie wybrzmiało właśnie tutaj.

Dziś każdy robi co chce, bez planu, bez presji czasu, totalna swoboda, której czasami brakowało podczas mocno napiętego grafiku wyprawy. Tym bardziej z tego korzystamy, snorklujemy w przejrzystej i ciepłej wodzie, a tutejsza rafa jest niezwykle bogata. Jej ogrody koralowe zdają się nie mieć końca. Opalamy się na lśniącym białym piasku, bawimy w berka z krabami, które wprost uciekają spod naszych stóp. Jest bosko, czy może być lepiej? Pod wieczór wracamy w cudownych humorach, czeka na nas powtórka kulinarnej rozpusty, dziś główne skrzypce na stole odgrywa 22kg kingfish w towarzystwie kalmarów i langust. To trio to wyśmienita kwintesencja smaku oceanu. Nieprzyzwoite obżarstwo zapijamy kilkoma butelkami miejscowego rumu, noc upływa nam na rozmowach głównie o Afryce, jak piękne oblicze nam pokazała, jak wspaniałych ludzi spotkaliśmy podczas naszej wyprawy i jak trudno będzie stad wyjechać. Około północy idziemy nad ocena, który oddalił się o jakiś kilometr, czy to efekt tych kilku butelek? Uff , odpływ przesunął linię brzegową, tak że brocząc po kostki kilkaset metrów zdaje się jakbyśmy stąpali po wodzie. Ten kraj nie przestaje nas zadziwiać.

Tuż po przebudzeniu czeka na nas kucharz, który dziś okazał się sprzedawcą. Dzięki turystom, miejscowi bardzo sprawnie przebranżawiają się, żeby nie tracić okazji na kolejny zarobek. Pełni podziwu dla ich zaradności stwierdzamy, że niejeden z tym skromnych, niewykształconych ludzi mógłby prowadzić w Polsce szkołę biznesu.

Jedziemy dalej, marząc o kawie. W końcu trafiamy do małej knajpki na plaży w Vilanculos, oprócz kawy z widokiem na ocean pijemy najlepszą pinacoladę w życiu! Świeże zmiksowane owoce to zapachowy i smakowy majstersztyk. Nie może być lepiej!

Zaopatrujemy się w co najmniej 2 kg świeżo palonych ziaren, dzięki czemu w mroźne zimowe popołudnie intensywny aromat napoju przeniesie nas choć na chwilę na tę rajską plażę. Ot co! Koło południa docieramy do Morrungulo, które jest przystankiem do naszego nurkowego celu. Miejsce magiczne i idealne dla tych, którzy kochają ciszę i spokój. Niekończące się puste plaże, lasy palmowe to właśnie wizytówka tego zakątka. Logujemy się w bajecznym domu na skarpie, z którego wieczorny widok na ocean zapiera dech w piersiach. Poranna kąpiel w oceanie i jogging po plaży okazał się świetnym lekarstwem na kaca, tylko jedno nie zgadzało się w tej scenerii…

Niestety czas nas goni i ochota bo przed nami Tofo – centrum nurkowe, bardzo profesjonalne ze świetnie przygotowanymi przewodnikami wodnymi, którzy wiedzą gdzie popłynąć aby sporo zobaczyć. Już trochę rozpieszczeni kwaterujemy się w domu nad oceanem. Nad ranem wyruszamy łodzią motorową na prawdziwą nurkową przygodę, mamy nadzieję, że podwodny świat odsłoni swoje bajkowe oblicze. Jesteśmy potwornie podekscytowani bo stawką są rekiny wielorybie. Schodzimy pod wodę, jest jasno i ciepło, pod nami przepiękne ogrody koralowców mieniące się feerią barw, ogromne ławice ryb, których nazw nawet nie znamy i dorodne okazy głębinowych stworów jak napoleonfish, stonefish, mureny czy płaszczki. Jednak cały czas niecierpliwie wypatrujemy tych największych ryb… w końcu udaje się, widzimy je w oddali, jak majestatycznie i mimo kilkunastu ton niezwykle lekko poruszają się w wodzie. To niesamowity widok, jak ogromny respekt budzą i uświadamiają jak mali jesteśmy w obliczu matki natury. Ech…chciałoby się zostać tu dłużej jednak puste butle gonią na górę. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, zrelaksowani i spełnieni. Wracamy do brzegu w towarzystwie dzikich delfinów, które płyną tuż przy burtach figlarnie wyskakując z wody. Czy gdzieś może być lepiej? W kółko to powtarzamy jednak docierając do kolejnego miejsca zawsze jest lepiej, piękniej, smaczniej. Czy to rzeczywiście możliwe? Właśnie taka jest Afryka… Różnorodna, nieprzewidywalna, zaskakująca… Ta mieszanka powoduje, że każde nowo odkryte miejsce wydaje się być najlepszym!

Nad ranem wyjeżdżamy do Maputo, tu kończy się nasza wspaniała, afrykańska przygoda…Jemy ostatnią, lokalną, pyszną kolację. Żegnamy się z tobą Afryko, zostawiłaś trwały ślad naszych sercach, będziemy tęsknić i na pewno wrócimy !

Jeszcze raz dziękujemy wszystkim współuczestnikom tej wyprawy Anecie, Adze, Adamowi, Piotrkowi, Kubie i Michałowi – to dzięki Wam ta przygoda była tak wyjątkowa i zapadnie na długo w naszej pamięci!