Abomey
Celem naszej podróży jest Abomey – starożytna stolica Królestwa Dahomey w Beninie. To jednocześnie kolebka Voodoo i jedyny kraj na świecie, który oficjalnie uznaje je jako religię państwową.
Na miejscu mamy ogromne szczęście bowiem poznajemy człowieka, który proponuje nam udział w zarezerwowanej tylko dla lokalnych wyznawców voodoo, ceremonii inicjacyjnej młodych adeptów voodoo. Jesteśmy dla mieszkańców Abomey taką samą atrakcją jaką oni dla nas. Dzięki koneksjom naszego przewodnika, udaje nam się wziąć w niej udział. Na miejsce ceremonii wiozą nas autem, ciemnymi ulicami, co rusz pokonując kolejne zakręty. Mamy dziwne wrażenie jakbyśmy kręcili się w kółko, bo obrazy za oknem zaczynają się powtarzać. Po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, że to celowe działanie abyśmy nie zapamiętali trasy. Zaczyna nam się podobać.
Po dotarciu na miejsce, musimy zdjąć buty, opuścić głowy i przemaszerować po wypełnionym ludźmi placu. To wszystko dla okazania szacunku i zminimalizowaniu niechęci do nieproszonych gości, czyli nas. Ceremonia rozpoczyna się tuż po zmierzchu, gdy na środek pośród zgromadzonych ludzi, wybiega kilkadziesiąt mężczyzn i kobiet w akompaniamencie lokalnych instrumentów.
Ich szaty mienią się feerią barw i etnicznych wzorów. Z szyi zwisają im długie, różnokolorowe ozdoby, korale i naszyjniki. W dłoniach trzymają joukoujou – jak wytłumaczył nam przewodnik, ten rzeźbiony kijek symbolizuje ducha voodoo. Uczestnicy wprawiają się w dynamiczny i chaotyczny ruch. Jesteśmy przekonani, że ogarnia ich absolutny amok, że ich ciała kierowane są jakąś siłą wyższą. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. Gdy rytm bębnów zwalnia, spowalniają się też ruchy tancerzy. Miarowe uderzenia wprowadzają wszystkich w trans, pozwalają wyłączyć świadomość i przywołać duchy. Atmosfera udziela się i nam, mimo, że trudno nam to wszystko zrozumieć, ciała mimowolnie zaczynają delikatnie się kołysać.
Dźwięki i taniec na tej scenie to jedność. Ciała tancerzy falują niczym dmuchawce unoszone wiatrem by za chwilę, kiedy dźwięk grzechotek i bębnów przyspieszą znów porwane w ekstatyczny szał uwolnić całą nagromadzoną energię.
Cały ten spektakl trwał 3,5 godziny. Na koniec spotkał nas wielki zaszczyt, wypiliśmy szklaneczkę mocnego, lokalnego alkoholu z obecnym na ceremonii królem Abomey. Pozwolił nam również na krótką sesję zdjęciową całej swojej rodziny, w której skład oprócz niego wchodziło 8 żon (sic!) i o dziwo tylko dwóch synów, młodych adeptów voodoo. Była to nadzwyczajna gratka, ponieważ podczas kilkudniowych obrzędów, młodzi całe dnie spędzają w odosobnieniu, będąc pod wpływem środków odurzających. Przez ten czas nie można z nimi rozmawiać, dotykać ich ani wydawać im poleceń. To dla nas zupełnie nowe doświadczenie.
Ouidah
Ouidah uznawane jest za najważniejszy ośrodek religijny voodoo, za stolicę tej religii. To właśnie tutaj niewolnicy żegnali Afrykę, maszerując słynną czterokilometrową Drogą Niewolników. Dziś te okrutne czasy przypomina pomnik – brama bez powrotu, z którego rozciąga się niesamowity widok na wzburzony ocean. Na tej plaży co roku w styczniu odbywa się największy na świecie festiwal voodoo. Przez tydzień miejscowi przy akompaniamencie afrykańskich bębnów, wprowadzają się w hipnotyczny trans.
Próbujemy trafić na kogoś, kto postara się nas do tego przybliżyć. Wizyta w Abomey zdecydowanie rozbudziła w nas apetyt na więcej. Jest tu wielu nagabywaczy, pośredników, którzy są w stanie zaoferować czego dusza zapragnie. Intuicyjnie odrzucamy ich pomoc, bo ta właściwa nieoczekiwanie pojawia się sama.
Późnym popołudniem, jedząc obiad w lokalnej knajpie tym razem to my nagabujemy właścicielkę prosząc o jakiś kontakt. Udaje się, po posiłku prowadzi nas do miejsca, gdzie poznajemy Dannon Akpahessou, pełniącą rolę szamanki – mambo. To ona wprowadza nas w tajniki mrocznych rytuałów.
Voodoo jest religią bez żadnych hierarchii, przykazań czy dogmatów, której wyznawcy grupują się we wspólnoty wiernych tzw. „societe”. Prowadzi je kapłan i przewodnik duchowy zwany „houngan” lub jego żeński odpowiednik „mambo”. Przewodzą oni wszystkim obrzędom oraz stoją na straży tradycji. Posiadają też moc uzdrawiania i zdolność przepowiadania przyszłości.
“Nasza mambo” niemalże od drzwi pyta w jakiej intencji ma być odprawiona ceremonia. Powodów może być wiele: uzdrowienie, podziękowanie lub rzucenie na kogoś czaru. Co prawda ten czar nas kusi, ostatecznie jednak wybieramy coś bardziej namacalnego i bardziej możliwego do sprawdzenia. Prosimy, aby ceremonia odprawiona była w intencji porzucenia nałogu palenia papierosów przez naszego kompana.
Ponieważ był to piątkowy wieczór, Dannon informuje nas, że dziś czeka nas jedynie wprowadzenie (2,5 godziny modlitwy), a właściwe obrzędy odbędą się następnego dnia, ponieważ rankiem muszą obowiązkowo udać się na lokalny targ, by zgromadzić niezbędne do ceremonii fetysze. Dzień wcześniej udało nam się taki targ odwiedzić. To niezwykle specyficzne miejsce. Na zbutwiałych straganach w afrykańskim słońcu suszą się głowy małp, krokodyli czy psów. Tuż obok leżą dziesiątki wysuszonych kameleonów, węży i ptaków. Chociaż wzbiłbym się na wyżyny swych epickich porównań chcąc opisać Wam panujący tam zaduch, to nie zdołam tego opisać więc musicie po prostu sami to sobie wyobrazić.
Nazajutrz wracamy do domu szamanki, która tego dnia ubrana w białą, elegancką szatę, ewidentnie chciała podkreślić powagę ceremonii, która miała się odbyć za chwilę. Przeszliśmy do graniczącej z jej domem, niewielkiej świątyni. Wewnątrz na ścianie straszył rysunek wielkiego syczącego węża wśród niebiesko-czarnych gwiazd. W rogu, na drucie, wisiały zbite w pęk, małe fragmenty zwierzęcych czaszek. Na samym środku, wysoki na ponad metr gliniany ołtarz, przybrał kształt kopca pokrytego czerwono-brunatnymi śladami, które zdradzały jego przeznaczenie.
Nasze skupienie i zadziwienie przerwał dźwięk assona – rytualnej grzechotki, która jest symbolem władzy i posiadanej mocy. Nasza szamanka rozpoczęła ceremonię od popijania taniego ginu, skutecznie opluwając nim ołtarz. Później doszła modlitwa, śpiew, stukanie w puszkę, rzucanie orzechami i próby odczytywania czegoś z ich położenia. Na końcu wypowiedziała kolejno nasze imiona. Nie wiele z tego rozumieliśmy, ale mieliśmy nadzieję, że zaklęcia i czary, których jesteśmy świadkami kierowane są w słusznej intencji przerwania nałogu.
Po dwóch godzinach, kiedy ceremonia wkracza w kulminacyjną fazę, syn szamanki, Tepe wnosi młodego, beczącego koziołka. Już nie mamy wątpliwości co się tu zaraz wydarzy. Małe zwierzę próbuje zerwać się z uwięzi, wtedy szamanka chwyta szpiczasty nóż i kilkukrotnie trafia w szyję, chcąc przebić twardą skórę. Za trzecim razem ostrze wchodzi w tętnicę. Ciemnoczerwona krew tryska wprost do drewnianego półmiska. W tym momencie, nasz kolega w imieniu którego, poświęcona jest intencja tejże ceremonii wychodzi na zewnątrz nerwowo zapalając papierosa. Szczerze powiedziawszy my też mamy na to ochotę. W środku biedne zwierzę charcząc, powoli wykrwawia się na śmierć. Ten sam rytuał powtarza się z kurczakiem.
Po ceremonii każdy z uczestników bierze łyk alkoholu. Zaczyna szamanka, potem my. Dołączają również dzieci. W tym czasie Tepe rozpala ognisko, na którym opala skórę koziołka, który niedługo zostanie zjedzony. Oczywiście jesteśmy poruszeni tym, co zobaczyliśmy. Może nawet nieco zniesmaczeni. Krwawe rytuały w naszej kulturze i tradycji mogą wydawać się dziwne, ale w rzeczywistości są obecne również w innych religiach jak judaizm czy islam… Jak duża jest duża różnica między voodoo a ubojem rytualnym? Chyba jest – ten pierwszy jest wielkim świętem, drugi niemalże przemysłem pozbawionym ducha.